Przejdź do głównej treści strony
Invest in Lubań
19-08-2020

Zapraszamy do zapoznania się ze wspomnieniami pionierów Lubania. Nikt inny, tak jak oni, nie pokaże nam przeszłości naszego miasta.

Mniej więcej w 2006 roku powstał pomysł, by spisać wspomnienia starszych ludzi, mieszkających w Lubaniu. Nie w ramach historycznej syntezy, ale w ramach oddawania głosu osobom, które widziały i doświadczyły tego, jak niemiecki Lauban przeszedł niemal całkowitą wymianę ludności i stał się polskim Lubaniem. Pomysł zaczęto realizować dopiero w roku 2014.  Pokolenie osób, które po II wojnie światowej przybyły do miasta w wieku dojrzałym, właściwie już wtedy odeszło. Pozostali ci, którzy przyjeżdżali, mając mniej niż 20 lat, czasem jako przedwcześnie dojrzali młodzi i nastolatkowie, czasem wręcz jako dzieci. Realizacja tego pomysłu okazała się dużym wyzwaniem, bo pamięć jest fenomenem kapryśnym i nieuporządkowanym.

Przede wszystkim wspomnienia nie zaczynały się w Lubaniu. O nie, każda wysłuchana historia zaczynała się „od początku”, na Kresach, na Bukowinie, w centralnej Polsce, w rodzinnym miejscu zamieszkania. Finalnie, okazało się to bardzo ważne, ponieważ od tego, z jakim bagażem doświadczeń przybywały tu osoby wspominające, zależało, co właściwie zobaczyły tu, na miejscu. Można mieć nawet wrażenie, że wybrane fragmenty wspomnień zabierają nas w podróż nie po jednym, ale po kilku różnych Lubaniach.

Gruzy - pierwsze wrażenie

Obiektywnie, Lubań był miastem dotkniętym przez wojnę bardziej niż inne małe miasta na Dolnym Śląsku. Ostatnie zwycięstwo III Rzeszy było zwycięstwem pyrrusowym.

Lubań pamiętam cały zbity. Tu od kościoła aż do stacji kolejowej to było prawie w 90 procentach zbite wszystko. - Tak wspominał Stanisław Szymków, z tarnopolskiego (obecnie Ukraina), który w roku 1942 jako dwudziestolatek został wywieziony na roboty w okolice Lubania.

Pan Stanisław był prawdopodobnie jedynym Polakiem, który widział wojenny Lubań z perspektywy cywila.

„Zbite” miasto przeraziło Marię Lesiak, piętnastolatkę, która wraz z rodziną przyjechała do Lubania ze Storożyńca na Bukowinie.

To był jeden gruz, zwalisko niesamowite gruzu po prawej, po lewej stronie, aż sięgając do kościoła św. Trójcy. Także było to dla mnie, jako dla dziecka lat kilkanaście, bardzo tragiczne. Bardzo. Tam na miejscu, ta miejscowość Storożyniec, to było bardzo ładne miasteczko. Wojna jest wojną, ale tyle gruzu, tak zniszczonego miasta, jak zobaczyłam ten Lubań, to było straszne dla mnie.

Gruzy były przerażające, nie tylko jako świadectwo zniszczenia.

Z Uniegoszczy do Lubania szło się po gruzach, po prawej, po lewej stronie. To się człowiek bał, że ktoś zza tych gruzów wyskoczy i ewentualnie obrabuje czy pobije, bo zdarzały się takie rzeczy. Bano się dzisiaj tak zwanych chuliganów. Tych, którzy chcieli coś zyskać, okraść człowieka, czy coś w ten sposób. Tych należało się bać. Nie Niemców, którzy jeszcze mieszkali w niektórych miejscach, tu w Uniegoszczy, w Lubaniu. Zupełnie spokojnie było z nimi.

Podobnie zszokowany zniszczeniem miasta był Stanisław Piotrowski, młody chłopiec ze stanisławowskiego (obecnie Ukraina), który całą wojnę przebywał na robotach w Bawarii. Zupełnie inaczej zapamiętała swój przyjazd do Lubania inna ówczesna nastolatka - Eugenia Wielgus, łodzianka, która podczas wojny przebywała u rodziny w Warszawie.

Świeci słońce, jest 15 maja, ja mam piętnaście lat. Jest przepiękna pogoda i z daleka widzę Śnieżkę. Ja w ogóle gór nie widziałam jako dziecko, no bo kiedy? W czasie wojny nie było podróżowania, a Łódź jest płaska, Warszawa płaska. Byłam oczarowana tymi górami. Mnie w ogóle rozbity Lubań w gruzach nie straszył. Ja już to widziałam i gorsze nawet, w Warszawie.

Florian Lewandowski, który przybył z Kujaw z grupą kolegów, za pracą i przygodą, także wspomina, że dojeżdżając do Lubania był pod urokiem widoków za oknem.

Pierwsze moje wrażenie to było takie, że już jadąc do Lubania od Jeleniej Góry zobaczyłem bardzo malowniczy krajobraz. Górki, pagórki, domki, takie dachy czerwone z tej dachówki. Moje rodzinne strony to piasek i prosto. Te pagórki były takie bardzo... to mi się bardzo podobało. Ja mówię: tu jednak trzeba jakoś się zagospodarzyć. Pamiętam pierwszy krok, który postawiłem w Lubaniu. Pomimo, że były zniszczenia, tu coś tam postrzelane, tu kupa gruzów leży, tam kupa gruzów leży, ale mnie jakoś to się podobało. Było tu romantycznie.

Brama do nowego świata - zniszczony dworzec PKP

W większości opowieści jako znaczące miejsce występuje dworzec PKP - tu zaczynała się przygoda z Lubaniem. Dla jednych bywało to miejsce ogromnych,  nieporównywalnych z niczym innym wzruszeń, znajdowania zaginionych bliskich. Dla drugich - całkowitego skoku w nieznane. Nic dziwnego, że miejsce to opisywane jest ze szczegółami niemal przez każdą osobę.

Wacław Lesiak z Buczacza (obecnie Ukraina) jako jedenastolatek został wywieziony wraz z matką na Syberię. Wjeżdżając do Lubania w 1946 roku miał 17 lat, a za sobą trzyletnią katorgę w trzydziestostopniowym mrozie, głód, walkę o przeżycie, śmierć stryja i kuzyna, tułaczkę, dwuletnią pracę przymusową i łącznie ponad 10 tysięcy kilometrów podróży w wagonach. Ojca nie widział od czasu, gdy ten w 1939 roku poszedł na wojnę i trafił do niemieckiej niewoli.

I kiedy przyjechaliśmy tu na dworzec tu w Lubaniu, rozbite tu wszystko było. Ja jestem, no, taki wszędobylski, wszędzie mnie było pełno - wyszedłem od razu. Mama z siostrą siedziały jeszcze w wagonie. I oni tam jeszcze w wagonie przebywają, a ja idę w kierunku rozwalonego dworca. Jakiś pan idzie naprzeciw mnie i się uśmiecha, a ja w rosyjskiej czapce, takiej uszance, w łachmanach takich, w spodniach, co kupiłem sobie za kradzione pszenice u ruskiego sołdata. I tak patrzy na mnie, a ja na niego. A ty jesteś moim synem - mówi do mnie. A ja się rozpłakałem.

Spotkać ojca bardzo chciał także Mieczysław Pasternak z obwodu brzeskiego (obecna Białoruś). Przesiedleniec do Lubania przyjechał jako 19-latek.

Dworzec był rozbity. Tylko tam, gdzie teraz jest taki budynek z boku, tam była ubikacja, tam zrobili kasę i tam sprzedawali bilety, kupa ludzi było i tak przy ścianach ludzie siedzieli z pakunkami. Masa ludzi była. Co sobie pomyślałem, kiedy zobaczyłem miasto? Wie pani, to nie było dziwne. Bo po froncie wiele miast było zniszczonych. Wioski były tak zniszczone, że tylko kominy stały, wszystko popalone i ludzie w ziemiankach byli.

Na Pana Mieczysława na dworcu nikt nie czekał. Wiedział tylko, że od razu będzie musiał zacząć poszukiwania, bo wiedział tylko z drugiej ręki, że jeśli ojciec żyje, to być może na tym terenie. Niczym w bajce, niespodziewaną i szybką pomoc przyniosła mu rodzina ze Skierniewic, sąsiedzi z wagonu, którym sam pomógł wcześniej. Gdy zaprosili go na nocleg, bo na nich rodzina czekała z transportem i mieszkaniem, bardzo szybko rozmowa po nitce do kłębka pomogła znaleźć gospodarującego w gminie Leśna żołnierza, tak, że już nazajutrz Pan Mieczysław mógł zacząć nowy rozdział i ostatni etap podróży. Jak zabawnie podsumował Pan Mieczysław - pojechał z Leśnej, bo tak nazywała się stacja, gdzie zaczął podróż na Kresach, do Leśnej - bo w tej gminie osiedlił się ojciec.

Pierwsze chwile w nowych domostwach

Właśnie zasiedlenie, znalezienie lokum zawsze jest drugim kamieniem milowym podróży. Czasem poprzedzone jest pomieszkiwaniem u rodziny czy w przejściowych miejscach. Wiele zależało od tego, w którym momencie przyjechali nowi Lubanianie. Oraz od tego, jakie mieli możliwości i plany.

Józef Knafel był szesnastym z kolei, polskim obywatelem Lubania. Młody i wykształcony kielczanin, szukający pracy, został przywieziony samochodem z Legnicy. To właśnie w Legnicy zgłosił się do dawnego, a ustosunkowanego znajomego, który zaproponował mu pracę i życie w Lubaniu.

Powiedziano nam, żebyśmy w Lubaniu szli do burmistrza. Burmistrz skierował nas na ul. Armii Krajowej 14. Ona się najpierw nazywała Szeroka. Mieszkanie było na pierwszym piętrze. Do dziś tu mieszkam. Kiedy tu pierwszy raz przyszliśmy, drzwi były zamknięte. Ale stało krzesełko. Trzeba było na nie wejść, a potem dopiero do środka do mieszkania. Zdewastowane to wszystko było, potłuczone. Nawet krzyż. W całym domu nas trzech mieszkało na początku. Myśmy w trzech zajmowali pięć pokoi, kuchnię i łazienkę. Ci co tam wcześniej mieszkali, już dawno byli wysiedleni. Ale jedna kobieta tutaj przyszła po takie kosze plecione. Dość duże takie. To tam swoje szmatki miała. To po co nam to było, nie?

Pan Józef, jako najstarszy ze swojej grupy, został zastępcą starosty, jak opowiadał, jego praca polegała głównie na organizacji zaopatrzenia. Wymiana ludności dokonywała się stopniowo.

Polacy. Wszystko Polacy trzymali w rękach. A Niemcy to tak powyjeżdżali pomału, pomału… Co dzień przybywali ludzie. W starostwie prawie wszystkie już stanowiska były obsadzone. Tu trzeba było wszystko budować od początku, tu nic nie było. Na początku było 16 osób. Żeby się poznać, kto był Polakiem, a kto nie, bo Niemców przecież było bardzo dużo, to takie biało-czerwone wstążeczki nosiliśmy. Ale to wiedział człowiek, do kogo się zwraca? Bardzo dużo było też takich z Polski, co przyjeżdżali tu po prostu kraść. Niszczyć, marnować. To specjaliści byli. Łobuzy, łobuzy… Wszystko brali. A przybywało 500, 800 ludzi dziennie.

Ze szczegółami te zasiedlenia opisywała Pani Helena Wieliczko z Brześcia (obecnie Białoruś), córka kolejarza. Dekretem PKWN powołano Państwowy Urząd Repatriacyjny (w skrócie PUR), który miał zająć się przemieszczeniem milionów ludzi z terenów wschodnich na zachodnie po zmianie granic Polski. Wszyscy przesiedleńcy musieli się zarejestrować w lokalnym oddziale PUR. Można było określić swoje kryteria, co do przyszłego mieszkania. Ojciec chciał, żeby było blisko dworca, bo całe życie pracował na kolei. Kiedy dostało się mieszkanie, za rzeczy w nim pozostawione przez Niemców trzeba było płacić. Mieszkanie najpierw dokładnie oglądał przedstawiciel PUR i zabierał, co uznał za stosowne, a resztę zostawiał dla przyszłych lokatorów. Wszystko, co zostawił w mieszkaniu, trzeba było wpisać do formularzy jako mienie poniemieckie. Chodziło głównie o tzw. dobra ruchome, czyli: meble, obrazy, narzędzia, serwisy obiadowe. I za to trzeba było zapłacić. Opłaty naliczał Urząd Likwidacyjny. Jak pamięta pani Helena, nie były one wysokie, raczej symboliczne. W razie problemów finansowych można je było rozłożyć na raty. „Za darmo tam nic nie było”, jak podkreśla pani Helena. Mieszkania można było reklamować, jak się komuś nie spodobało. Wtedy przyznawano inne. Wszyscy myśleli, że ich tułaczka jeszcze nie jest skończona, że potrwa najwyżej rok i będzie można wrócić skąd się przyjechało. Mieszkania porównywano ze sobą, nie tylko ze względu na metraż czy na wyposażenie, ale też na dostęp do toalety.

Rodzina Mertuszków ze Strzałkowic we lwowskiem (obecna Ukraina) przyjechała późno - ostatnimi transportami w roku 1958. Świeżo zwolniony z sowieckiego wojska Antoni, jego młoda żona Stanisława i kilkumiesięczna Teresa w kołysce na biegunach.

Kiedy przyjechałem do domu z wojska, to gadali na dobre, że będzie wyjazd. I co niektórzy sprytniejsi już sobie załatwiali. Było łączenie rodzin, ci, którzy byli już w Polsce, wysyłali zaproszenia, no i ludzie jechali. Dużo jechało już w 1956. Wtedy można było willę wziąć, a już rok później, dwa lata później, było gorzej, bo bardzo dużo najechało i o mieszkanie było trudno. Po przyjeździe mieszkaliśmy u wujka w Sulikowie.

Antoni został kolejarzem, Stanisława umiała pracować na krosnach, więc zatrudniła się jako tkaczka. Pan Antoni wspominał, jak jechał do starego znajomego do Wrocławia oraz do Rady Wojewódzkiej, by tam spróbować polepszyć swój byt. Udało się, choć otrzymane mieszkanie na Rybackiej nie miało wymarzonego standardu. Z pierwszymi repatriacjami nie przyjechali, bo ojciec Pana Antoniego miał niezłomną postawę wobec porzucania swojej ziemi, mało tego, jako nieformalny lider społeczności, nawoływał do tego samego całą wieś. Zmarł jednak w 1955 roku, wcześniej zdążywszy dostać wyrok 25 lat więzienia i konfiskaty majątku za sprzeciw wobec kołchozów.

Poniemieckie, czyli jakie?

Z czym kojarzyło się słowo “poniemieckie”? Czy znaczyło tylko “obce” czy również “złe”? Sprawa jest bardziej skomplikowana. Pan Florian Lewandowski wspomina:

Ci co byli przesiedleni, to musieli tu być a mnie się spodobało. Przypomniało mi to opowiadania jeszcze ojca, jak był w Berlinie, w Breslau, w Leipzig. Tu wszystko tak było solidnie wykonane. Te mosty, te poręcze, nawet te zamykania od drzwi. Pomyślane. Zamykania od drzwi, które były, że się pchło drzwi, a drzwi się tam zahaczyły - prosta, prymitywna sprawa. Drzwi się pchło i tu był słupek taki, nie trzeba było żadnych haczyków, jak to się kombinuje w Polsce. Czy jakieś tam schody zabiegowe, jak się wchodziło do domu, czy te takie ozdoby, te drzwi, te kraty, poręcze. Tak mi się spodobał Lubań.

Pani Natalia Podhajecka (przesiedlona w wieku 19 lat z miejscowości Raków Kąt, obecnie Ukraina) krótko i dosadnie określa warunki bytowe po zasiedleniu.

Wszystko po pańsku. Bielutkie, czyściutkie, pościel czysta, okolica prosta, ładna, czysta, na wsi był porządek. Było to wszystko takie obce, nie wiedziało się, co to robić, no ale pomału, pomału, pomału.  Przyzwyczaili się.

Osoby osiedlające się na wsiach także często miały do dyspozycji gospodarstwa z pełnym wyposażeniem domowym, zdarzały się przypadki koegzystowania rodzin polskich i niemieckich, aż do ostatecznego wysiedlenia. Obszernie wspominają to Natalia Podhajecka i Mieczysław Pasternak, którzy doświadczyli takich sytuacji. Jest wiele wspomnień, dotyczących nie tak idyllicznych stosunków polsko-niemieckich oraz przemocy, także bardzo drastycznej, wobec wysiedlanych. Również i w Lubaniu zdarzały się gospodarstwa porzucone niemal w połowie posiłku, jak opowiadał Stanisław Piotrowski. Pan Stanisław wraz z siostrą, przyjechał do Lubania do szwagra, o którym wiedział, że żyje pod Lubaniem, w Pisarzowicach. Ale zanim tam pojechali, spędzili noc w Lubaniu. Po zmroku wysiedli na stacji, która była w ruinie. Drogę oświetlało parę jeszcze działających lamp gazowych. Domy były puste. W jednym z nich pan Stanisław i jego siostra postanowili przeczekać do rana.

Poszliśmy do takiego domku, była furtka otwarta. Złapałem ją za klamkę, klamka była prądem podłączona. To wziąłem kija, wybiłem szybę. Potrzepało mną. No tośmy wybili to okno, wleźli do środka. A w środku wszystko było, ale to był taki moment, że Niemcy musieli uciekać, bo na stole jeszcze był kurczak, że aż robaki łazili po stole. To nie zdążyli chyba zjeść. Poszliśmy tam do piwnicy, szukali co, gdzie. To znaleźliśmy słoiki, tam różne owoce, różne takie, no takie coś do jedzenia. 

Dołączanie do rodziny, bliskość do pracy, różne były motywy wyboru nowych siedzib. Różna też siła przebicia i możliwości przybywających nowych lubanian i lubanianek. Matka Pani Krystyny Palemby, Sybiraczka, która przeżyła sześć lat katorgi wręcz bała się pytać o możliwości mieszkaniowe i szukać miejsca w pustych willach i mieszkaniach. Przez jakiś czas rodzina żyła w pokoju w PUR. Ojciec Józefa Soczyńskiego, choć chciał gospodarzyć, bał się osiedlić na wsi. Nadal przerażała go tragedia, jaka spotkała jego siostrę i jej dzieci podczas Rzezi Wołyńskiej. Wybrał zatem niewielkie gospodarstwo na pograniczu miasta.

Pozostałości po wojnie psuły obraz, ale powoli i stopniowo były usuwane. Stare i zniszczone miejsca dostawały kolejną szansę i kolejne wcielenie. Miejsca, które zachowały się w dobrym stanie były stopniowo przejmowane, jak zakłady pracy, w których niemieccy mistrzowie i fachowcy mieli nakaz przekazywać wiedzę Polakom, oddelegowanym do pracy według zdolności i wykształcenia. Uruchamiano szkoły, szpitale, miejsca kultury, handlu, kultu religijnego. Zabezpieczano ruiny, wywożono gruzy, zasypywano szyby i wykopy.  Była to tytaniczna praca. Z perspektywy jednostkowych ludzkich historii, były to kolejne pojawiające się na osobistej mapie punkty - sklep, piekarnia, szkoła, zakład pracy, kościół, przychodnia, kawiarnia, świetlica. Wiele z osób wspominających ten dawny Lubań opowiadało o życiu towarzyskim, miejscach spotkań, wyrażając jednocześnie obawę, że współczesny tryb życia prowadzi nas ku nieuchronnemu osamotnieniu. Z sumy zebranych opowieści wyłania się nie synteza powojennych dziejów miasta, ale kolekcja obrazów, zapisanych w pamięci miejsc i tworzących je ludzi. Książka ma ukazać się w 2020 roku, znajdzie się w niej zapis wspomnień 20 osób przybyłych do Lubania. Wydawnictwo nie ma być dla czytających kompletną kroniką - raczej zachętą do własnych rozmów ze starszymi osobami z rodziny, z sąsiedztwa i otoczenia, do własnych inicjatyw kronikarskich, poznawania historii i dzielenia się nimi.

(Anna Łagowska, Marta Lupa)

Nasza witryna wykorzystuje pliki cookies, m.in. w celach statystycznych. Jeżeli nie chcesz, by były one zapisywane na Twoim dysku zmień ustawienia swojej przeglądarki. Więcej na ten temat...